W dzisiejszych czasach ciężko jest napisać lekką, przygodową fabułę tak jak to robił W.D. Richter we współpracy z Johnem Carpenterem. Obecnie trzeba wpierw zrzucić na widza tony ideologicznych wniosków sformułowanych wprost, nim wciągnie się go w czystą rozrywkę. Jednakże można przekazywać najważniejsze treści humanistyczne bez uciekania się do metody traktowania umysłów publiczności za pomocą nabijanego ćwiekami kafara. Wielka bitwa w chińskiej dzielnicy to przykład takiego filmu, który nie zmusza nikogo do niczego, a jednocześnie wprowadza do naszej rzeczywistości element multikulturowości, czyniąc z niego kluczowy element świata przedstawionego, a nie na siłę przyłączone do niego obce etnicznie ciało.
Wielka draka w chińskiej dzielnicy
Roger Ebert wypowiedział się dość złośliwie na temat filmu Carpentera. Stwierdził, że przypomina jeden wielki pościg, za wyjątkiem początku, kiedy następuje zawiązanie akcji. Jest to w istocie prawda. Od połowy filmu akcja zaczyna tak rwać do przodu, jakby była spłoszonym koniem. Nie powiem, żeby mi to szczególnie przeszkadzało, jednak rozumiem, że dla Eberta, jak i wielu widzów, może sprawiać wrażenie, że reżyser postawił na ten typ akcji, ponieważ chciał ukryć braki w sferze fabularnej. Nic bardziej mylnego. Wystarczy uważnie przyglądać się wydarzeniom, żeby zauważyć mnogość odniesień do kultury chińskiej, mniej lub bardziej zreinterpretowanej na zachodnią modłę – lub lepiej powiedzieć: zgodną z oczekiwaniami białego człowieka.
Chińska magia lat 80. to coś, co warto odnotować i przypomnieć. W tamtych czasach, tzw. chińskie dzielnice były miejscem tajemniczym i fascynującym. Tłum ludzi, zgiełk, mnóstwo dziwnych zapachów, egzotyczne smaki. Czy to nie piękne? W tamtych czasach, mieszkańcy Ameryki mieli możliwość odkrywania chińskiej kultury i sposobu życia. Jednak, wraz z przybliżaniem się do końca lat 80. zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki rasizmu wobec ludzi z Dalekiego Wschodu.